Agentka czy poetka?

Doprawdy trudno stwierdzić, dlaczego tak przeciętny film wybrano na otwarcie tegorocznego Berlinale. W pewnym momencie bohaterka mówi, że jako czytelniczka nie chce być zabawiana, woli być
Nowy Jork 1995 roku. Ze słonecznej Kalifornii przybywa tu Joanna (Margaret Qualley), porzucająca najpierw studia na Berkeley, a potem chłopaka. Dziewczyna jest początkującą poetką, więc miasto, oddychające wręcz literaturą, wydaje jej się idealne. Mówi, że zawsze marzyła o tym, by mówić w pięciu językach, pisać po kawiarniach i pomieszkiwać w tanich kanciapach. Na początek udaje jej się spełnić ostatnie z marzeń – okupuje bowiem kanapę przyjaciółki (Seána Kerslake), a gdy gościnność tej się kończy, wynajmuje norę z chłopakiem poznanym w socjalistycznej księgarni (Douglas Booth). Wszystko zaczyna się układać także w życiu zawodowym. Nie tylko dostaje pracę, ale w dodatku w branży, która najbardziej ją interesuje. Będzie obcować z literaturą, choć nie w charakterze pisarki – zatrudniająca ją Margaret (Sigourney Weaver) prowadzi legendarną nowojorską agencję literacką i uważa, że ról twórcy i agenta nie sposób łączyć.

Pewnie wie, co mówi, bo jej klientami byli Agatha Christie, Francis Scott Fitzgerald czy J.D. Salinger – i to właśnie tym ostatnim zajmować ma się świeżo upieczona pracowniczka. Kultowy pisarz, który bacznie strzeże swojej prywatności, nie wydał nic od trzech dekad i niektórzy dziwią się, kiedy słyszą, że wciąż żyje. Inni zaś – jako że "Buszujący w zbożu" rozbudza umysły kolejnych pokoleń czytelników – namiętnie wysyłają do niego listy z propozycjami spotkań autorskich, wyrazami uwielbienia albo opisami własnych dramatów. Joanna ma tę korespondencję czytać, a następnie niszczyć. Lektura zaczyna jednak coraz mocniej ją pochłaniać – fani, powierzający ulubionemu pisarzowi swe sekrety, w jej głowie ożywają, zaczyna im odpisywać, a więc przekraczać swe uprawnienia. Jednocześnie zaangażowanie w pracę coraz mocniej oddala ją od realizacji własnych planów. Może zamiast odnaleźć się w Nowym Jorku, jeszcze bardziej się pogubiła?

Ósmy film Kanadyjczyka Philippe'a Falardeau, nominowanego do Oscara za "Pana Lazhara", jest jednocześnie jego trzecim zrealizowanym po angielsku. Reżyser z Montrealu scenariusz stworzył po przeczytaniu autobiograficznej książki Joanny Rakoff "My Salinger Year" i zaczął szukać aktorki, która mogłaby się w nią wcielić. Padło na Margaret Qualley, którą zobaczył w reklamie Kenzo. Córka Andie MacDowell po świetnym występie u Tarantino w "Pewnego razu... w Hollywood" oraz wyprodukowanym dla stacji FX serialu "Fosse/Verdon" jest na fali wznoszącej i rola ta mogłaby być biletem do pierwszej ligi – gdyby tylko film okazał się lepszy, a Qualley nie wypadła w nim tak bezbarwnie. Joanna to postać bez właściwości, trudno nawet uwierzyć w jej poetycki talent. Sumiennie wykonuje pracę, choć ma inne aspiracje, w związki wikła się beznamiętnie i kończy je bez przekonania. Typ piątkowej uczennicy, której nie sposób kibicować, bo wiadomo, że i tak w jej dzienniczku wszystko będzie się zgadzać. 

Główna rola zostaje więc przyćmiona przez te z drugiego planu. Szczególnie występem Sigourney Weaver, która, z pasemkami siwych włosów i chłodem urodzonej szefowej, przypomina nieco postać stworzoną przez Meryl Streep w "Diabeł ubiera się u Prady". Jest przy tym mniej diaboliczna, ale i nie tak karykaturalna. Podobieństw do hitu sprzed 14 lat znajdziemy tu więcej, począwszy od miejsca akcji, poprzez motyw poszukiwania przez ambitną dziewczynę swej drogi na rynku pracy, po mniej lub bardziej toksyczne relację z szefową. "My Salinger Year" sukcesu "Diabła" nie ma jednak szans powtórzyć. Nie tylko dlatego, że – wbrew akcjom w rodzaju "Nie czytasz? Nie idę z Tobą do łóżka" – literatura wciąż uznawana jest za mniej seksowną od mody. Film, z nazbyt deklaratywnymi dialogami i wątłą intrygą, jest po prostu słabiej napisany, a także pozbawiony właściwie humoru – uśmiech budzą może jedynie sceny, w których analogowa Weaver walczy z komputerami.

Doprawdy trudno stwierdzić, dlaczego tak przeciętny film wybrano na otwarcie tegorocznego Berlinale. W pewnym momencie bohaterka mówi, że jako czytelniczka nie chce być zabawiana, woli być prowokowana. Widz też to lubi, ale "My Salinger Year" nie oferuje ani wiele pierwszego, drugiego zaś w ogóle. Sprawdza się jedynie jako rodzaj listu miłosnego do literatury, a także do lat 90. Połączenie tych dwóch hołdów owocuje dość ciekawą rewią mody złożoną z golfów w kolorach ziemi, sztruksów we wszystkich rozmiarach, kwiecistych sukienek i pulowerów. Taki obrazek sprzed 25 lat służyć ma, rzecz jasna, nie tylko przypomnieniu, jak ubierali się wówczas nowojorscy intelektualiści (bohaterowie Woody'ego Allena noszą się przecież tak do dziś), co raczej złapaniu czasu sprzed nadejścia – przeczuwanej tu już i wzbudzającej lęk – rewolucji cyfrowej. Ale o zmianach, które ta przyniesie, Falardeau ma do powiedzenia w gruncie rzeczy bardzo niewiele.
1 10
Moja ocena:
5
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones